obudził go przeczuwany we śnie — gwizdek fabryczny za pół godziny.
Siada na łóżku, zapala zapałkę, papieros, — spogląda na zegar.
— Która? — pyta żona.
— A no czas.
— Daj zapałki.
I znów lampka blaszana rzuca żółte światło na izbę.
Kobieta wstaje, zarzuca spódnicę i chustkę, wychodzi do sieni.
Robotnik podnosi się leniwie, zakaszlał raz drugi, splunął na środek izby, owija nogi brudnemi, cuchnącemi onuczkami, naciąga buty.
Wypłukał blaszankę, nalał kawę z garczka, odkrajał pół bochenka chleba, zawinął w chustkę, zarzucił kapotę.
— Grosik, te — wstawaj.
— Mhm.
— Prędzej. No!
— Zaraz.
— Znowu dorożki nie umyjesz, i będzie urągał.
— Zaraz.
Przeżegnał się i wyszedł.
Wraca kobieta. Kręci się po izbie.
— Grosik, wstawaj.
— Zaraz, zaraz.
Budzi się córka.
— Mama idzie?
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.