— Tak. Niech Ignac idzie do ochrony, bo znowu pani będzie się gniewała.
Wstaje dorożkarz.
Przykręcił lampkę.
Wilczkowa wychodzi.
Zrywa się Stasiek z pod komina i daje nurka do łóżka matki.
— Gdzie, gdzie? — protestuje Wikta.
— Iidź ty — broni się chłopak.
I znowu cisza trwa pół godziny.
Powraca Grosik. Wstaje żona, rąbie drwa, zapala w kominie, grzeje mężowi kawę.
— Kto dziś nocą jeździł?
— Franek.
— Dobra noc?
— Choroba... Stary zły, ścierwo.
Światło dnia rozkurcza się leniwo, — zgniłe, martwe, ponure.
Teraz kolej na Wiktę. Ubiera się długo, starannie, by po trzech kwadransach, w żakieciku i rękawiczkach, — wyglądać na ponętną, młodziutką modystkę.
Stasiek idzie do kwaśnika myć butelki.
Leżą już w łóżkach tylko: sześcioletni Ignac, trzyletni Kazik, kilkomiesięczna Mania — i ja.
Myślę uczuciem wstydu. Zda mi się, że kogoś obraziłem, że mną pogardzają wszyscy i że sam sobą pogardzam.
Ignac nie chce iść do ochrony, dostaje od siostry w skórę.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.