Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderza mnie znużony, żółty kolor twarzy chłopca. Jakby kropli krwi w niej nie było.
I znów modlitwa, monotonna, długa.
Budzi się z płaczem Kazik. Matka go ubiera.
— Czego się mażesz, co? Ojciec powiedział, że kupi ci organki. Chcesz organki?
— Nie.
Wyszła po zakupy. Niemowlę zaczęło płakać. Wstałem i kołysałem je. Krzyczało jeszcze głośniej. Kazik podał mi brudny gałganek. Rozwinąłem: był w nim kawałek bułki. Zrozumiałem: wsunąłem go dziecku do ust. Zaczęło ssać chciwie.
Usiadłem przy oknie i patrzałem na szare niebo, na długi, niekończący się szereg dachów i kominów.
I znów długo myślałem o mojem nieudanem samobójstwie, — i zrozumiałem, że dziś nie umiałbym go już powtórzyć: sieć nici niedostrzegalnych splątała mnie z życiem.
Czułem, że jestem na przełomie, że ważny zwrot musi nastąpić w mem życiu.
Kazik zdecydował się usiąść mi na kolanach. Na głowie jego znalazłem robactwo.
(Dopisek późniejszy:
Wyciąg zdań z książki Adolfa Suligowskiego, wydanej w roku 1889, pod nagłówkiem: „Kwestja mieszkań“: