legów do złego... Wolę ja, żeby on teraz na mnie popłakał, jak ja mam później na niego...
Co chwila uderzam o ostre kanty ich życia, i razi mnie to i zraża.
Tu chłód, tu surowość bytu występuje bez osłonek — nago; tu wszechwładnie panuje ponura szarość życia.
Tu nikt rano nie mówi „dzień dobry“, tu nikt nie żegna się i nie wita, nie dziękuje za strawę, ani wieczorem życzy dobrej nocy. Tu niema śmiechu, ani swobodnego żartu; tu wszystko jest poważne, twarde i bezwzględne.
Tu niema omówień: wszystko nazywa się krótko, dobitnie, prawdziwie. Niema owych drobnych, niemal niedostrzegalnych ubarwień codziennego życia, niewinnych kłamstewek, które urok mają.
— Choć do mnie Stasiu, — powiadam.
Chcę chłopca przygarnąć do siebie.
— Niech mnie pan Jan nie rucha, — mruknął szorstko, wrogo spojrzawszy na mnie z pod zmarszczonych brwi.
Wyrwał się, przywarł do ciemnego kąta przy kominie — i nie płakał...
Grosikowa obgryzła niemowlęciu paznokcie; obcinać do roku nie wolno, bo wyrośnie na złodzieja, jeżeli chłopiec, i na szychtę, jeżeli dziewczyna.
— Wierzę, albo nie wierzę, a przecież ludzie tak mówią.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.