Nie wolno dziecku goić strupów, bo na oczy się rzucą i oślepnie.
Czarne przesądy lęgną się w ciemności i chłodzie, jak gady, — i pełzają.
Czarna nieufność i nieżyczliwość wzajemna wiją się, sycząc złowrogo.
Rzemieślnik pogardza robotnikiem, robotnik — wyrobnikiem; miejski drwi z chama — wieśniaka, czytelny — z nieczytelnego.
Ten niższy szczebel drabiny społecznej dzieli się na dziesiątki szczebli.
Obmowy, intrygi, plotki, żarcie się wzajemne, zgruba robiona obłuda, pretensje i żale — o pożyczoną balję, o chrzest dziecka, o kieliszek wódki. Zazdrość, gdy się sąsiadowi powiedzie na rubla, nieuczciwość w skradzionym ogórku kwaszonym lub ułamku węgla...
Dorożkarz mnie nie lubi, przycina brutalnie. Obawia się o młodą żonę...
Tu mówi się żartem, pół–serjo:
— A bo ja wiem, ile mam dzieci? — Ja cały dzień w pracy. — Spytaj się pan żony, to panu powie, które moje...
Po nocach nie sypiam, bo płucom brak powietrza, i robactwo gryzie. — Jedzenie takie, jakie może dają w więzieniach.
— To mięso czuć, — powiedziałem wczoraj.
— O, jaki pan Jan grymaśny. Mięso musi mieć trąca, bo inaczej twarde w jedzeniu.
— Ale to dla dzieci niezdrowo.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.