— Dzieciakowi nic nie zaszkodzi: wylata.
Rozumiem teraz, jak z czterech, trzech, dwóch złotych dziennego zarobku można utrzymać rodzinę, opłacić mieszkanie, życie, ubranie, pranie, naftę, doktora, aptekę i księdza na pogrzeb, — a jeszcze się upić czasami, i imieniny wyprawić.
Rozumiem teraz, czemu tu dzieci mają więzienną, ziemistą cerę, oczy w zgniłych obwódkach, nogi wykrzywione w pałąk, i czemu z dziesięciorga — czworo przy życiu zostaje.
Nie rozumiem tylko, jak owe czworo dorasta i siły ma do pracy fizycznej, ciężkiej...
I zapomniałem, że tam w górze huczy miasto, że tam się nic nie zmieniło; tylko ja widzę, czegom nie widział dawniej.
Tam w górze są obszerne mieszkania, bony francuzki, teatry, salony z palmami, sturublowe papierki, pierwszorzędne restauracje, karety, dywany, błyszczące szyby wielkich magazynów.
Tam w górze spacerują wytwornie ubrane tłumy, krzyżują się ukłony, dwuznaczne uwagi, spojrzenia i uśmiechy...
Tu o grosz nafta poszła w górę, o pół grosza chleb na funcie, — i mówi się, że życie ogromnie zdrożało...
Jak bardzo oddaliłem się od brzega, jak bardzo zanurzyłem się w odmętną głąb życia.
Zda mi się, że całą wieczność już tu przeżyłem...
Byłem na Dzikiej. Kupiłem łóżko i pościel
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.