dli się za pomyślność przedsięwzięcia, czwarty będzie lekarzem, — córki dozorczyniami. A gdy każde z dziesięciorga będzie znów miało po dziesięcioro — to pan jesteś — sto — stu ludzi... A inaczej chowasz je pan dla cukierników, krawców, prostytutek (miecz), akuszerek (kądziel), dla magazynów pogrzebowych i ogrodników (wieńce) i redakcji (nekrologje), — bo inaczej...
Wchodzi do bramy. Wytężam resztę sił i dobiegam:
— Panie! Dziś jeszcze nie jadłem!
Stróż wstaje, by mnie zatrzymać. Wbiegam na schody.
— Nie jadłem, — powtarzam.
— Dlaczegoś odrazu nie powiedział? — pyta.
Patrzy na mnie przenikliwie.
— Bo się wstydziłem.
— A czego wlokłeś się za mną?
— Nie wiem.
Dreszcz raz po raz mną wstrząsa.
Otwiera drzwi kluczem od zatrzasku.
— O, tatuś przyszedł! — słyszę okrzyk.
Rozpiął futro.
— Masz! — A na drugi raz każę cię aresztować...
Chwytam za klamkę. Moneta z brzękiem wypada mi ze skostniałej ręki. Mówię szybko gorączkowo:
— Vouz, vouz trompez, monsieur. Vous
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.