dzi pani, mama patrzy na panią i kiwa głową. Mama pozwala.
— Nie potrzebuję, żeby mama pozwalała, albo nie pozwalała. Jak zechcę, to sama będę piła.
— A pani bardzo mamę kocha?
— O, widzi pan. Niech pan teraz nic nie mówi.
(Pierwszy toast).
— A teraz na pana kolej.
— Ale proszę wypić cały kieliszek.
— A powie pan toast?... Doprawdy, że to nieładnie: wszyscy wiedzą, że pan jest poeta.
— A czy ja także jestem wielki poeta?
— Nie, mały, uparty i nieznośny. Niech pan nie dolewa... Cicho.
(Drugi toast: nasz lekarz fabryczny).
— Czego się pan śmieje?
— Bo bardzo lubię pannę Stefcię i tak się z tego cieszę.
— Jest z czego.
— I tak mi okrutnie wesoło, że aż strach.
— Bo mnie wcale.
— To panna Stefcia smutna? Biedna panna Stefcia.
— Bardzo proszę. Mówiłam, że pan za wiele pije.
(Trzeci toast).
— O, widzi pani, — teraz za gospodarzy. To
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.