— Przepraszam, — szepnąłem.
Ogień wystąpił mi na czoło. Spuściłem oczy. Uczułem w ręku niedostrzegalny niemal ruch, jakgdybym chciał oddać.
— Zwróci mi pan przy okazji.
Ukłoniłem się i wyszedłem.
— Ten mały nazywa się Kazio... Ciepło u nich... Obszerny gabinet, — ciepło, — ciepło, — ciepło!
Było mi wstyd, strasznie wstyd...
I przyszło mi na myśl, że wszystko jest przecież farsą, — farsą, — farsą, — tak, — tylko farsą.
Żeby zapamiętać adres.
— Czego się gapisz? — pytam stróża. — Nie ukradłem tu nic.
— Idź pan... idź...
Stanąłem i chwilę patrzałem na dom: jeżeli numer zapomnę, to poznam i tak... I oddam!...
Skręciłem w boczną ulicę.
— Żeby szynk, albo co?... Mała, mała! — Wolna jesteś? — Patrz, mam pięć rubli.
— To chodź ze mną.
— A ciepło u ciebie?
— Ciepło.
— A blizko?
— Tu zaraz.
— To masz... Ale musisz kupić na kolację.
— Dobrze.
— Upijemy się — dobrze?
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.