Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, dobrze.
— A chcesz się upić?
— Chcę.
— A sama mieszkasz?
— Sama.
— Weszliśmy w głębokie podwórze. Otworzyła drzwi parterowego pokoju.
Ciepło.
Odkręciła knot przyćmionej lampy.
Piec ciepły. Grzałem skostniałe ręce. Zęby mi szczękały. Ciepło paliło. Ciepło!
— No, — więc już idę.
Zdjąłem z łóżka kołdrę, okryłem się, przysunąłem krzesło do pieca, usiadłem i przywarłem plecami do gorących kafli. Parzyły przez watę kołdry, a było mi zimno.
Zacząłem się śmiać.
Wróciła.
— Czego się śmiejesz? — pyta obojętnie.
— Z życia się śmieję. Życie jest czasem tak pocieszne.
— Tylko mi kołdry nie spal. Pokaż no.
— Nic... nic... Daj buzi... Jak ty się nazywasz?
— Joasia.
— Upijemy się, Joasiu, za zdrowie śmiesznego życia. — Bo ty wcale nie wiesz, jacy my — ja i ty, — i te pięć rubli i ta kołdra — jakie to wszystko pocieszne.
Było mi tak bajecznie wesoło i ciepło.