— No, daj buzi — i otwórz czystochę.
Spełniła moje polecenie, jak automat. Byłem gościem, o którego względy niebardzo potrzeba się ubiegać. Tacy nie bywają stali.
— Wiesz, Joasiu, ty jesteś brzydka... ty musisz mieć niewielkie powodzenie.
Wyjęła dwa kieliszki z komody, wytarła je o fartuch. Przysunęła stołek do pieca.
— Odsuń się. Mam mięso z obiadu.
Wyjęła z pieca garnek żelazny, wyłożyła na talerz kawałek czarnego mięsa i kilka łyżek gryczanej kaszy.
— Więc pijemy za zdrowie komika — życia... Siadaj przy mnie... Nie masz pojęcia, jaki on był śmieszny.
— Kto? — zapytała obojętnie.
— No ten... Nalej jeszcze.
— Masz, zakąś...
— Nie chcę... Ale dlaczego nie pytasz, jak ja się nazywam?
Wzruszyła ramionami.
— Janek się nazywam... Jaka ty niedobra.
— Bo co?
— Ja jestem wesół, a ty taka jakaś...
Westchnęła.
— Nie, Joaśka, ty nie jesteś brzydka. Ja naumyślnie powiedziałem, żeby cię rozgniewać.
— Ja sama wiem, jaka jestem.
— No więc jaka jesteś?
— Daj mi spokój.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.