Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

— A nie wierzę...
— To nie...
— Słuchaj, mała, — czy tobie czasem smutek nie stanie tak w gardle, jak kość? Tak, jak kość, — jakby cię dławiła kość — i jest ci bardzo źle? Tak, czy nie?
— Co nie?
— Czy jak ty chodzisz po ulicy tam i napowrót, ciągle tam i napowrót, — a oni przechodzą koło ciebie tak obojętnie, jak koło latarni — tylko spojrzy i pójdzie sobie dalej, a ty chodzisz tam i napowrót ciągle, — jak jest naprzykład deszcz, — a potem wracasz sama do domu — to ty myślisz wtedy, że nic nie zarobiłaś, — czy nic nie myślisz, tylko czujesz w gardle kość? — Co?
— Kiedy nie rozumiem.
— Albo jak są twoje imieniny, albo imieniny twojej mamy, albo ojca, albo czyje; albo jak jest Boże Narodzenie, i wszyscy chodzą z paczkami na guzikach... Albo czy tobie się nie zdaje, że jesteś sama na świecie... I prawda, że ty umiesz bajki, bo pamiętasz, tylko nie chcesz?
— Znowu zaczynasz z temi bajkami... Puść mnie.
— Kasiu!
— Puść mnie... Idź do cholery.
— No, nie, już nie... Tylko powiedz mi,