tam ważnego w sieni nie stało, ale zawsze szkoda.
„Księżyc był jasny taki, śnieg aż się iskrzył, i ani żadnego znaku, ani nic: kamień i woda. Tak ja do izby. Zatrzasłam drzwi, patrzę a tu mój Franuś cały dygoce, jakby go co podrzucało, i taki się siny zrobił w jednej chwili, że okropnie. A potem już nic tylko dygoce i tak jakby chciał coś mówić, bo patrzał na mnie. Ale nic, tylko rączyny wyciągnął, to mu tak latały, i ani nie zapłakał.
„Tak ja dopiero w krzyk. A tu się kobiety pozlatały i dopiero a smarowanie, a to, a tamto. A ja już nic, nic, tylko proszę, żeby go już nie męczyli, bo to już nic nie pomoże.
„No i co wy powiecie, moi państwo, — za jaką godzinę może, już nie żył mój Franuś“...
Ciekawa historja skończona. W głowie matki nie znalazłbyś żalu po jej Franusiu. Toć prócz tych trojga dzieci, co zmarły, jest jeszcze czworo. A czworo dzieci obuć, oprać, nakarmić, a na noc do snu ułożyć i jeszcze czem ciepłem przykryć — trudno bywa.
W głosie matki brzmi odcień dumy, że ot jej Franuś swą śmiercią nadprzyrodzone siły poruszył, że istnienie jego wplotło się w ów świat tajemniczy, gdzie spoczynek i nagroda za życie w znoju — i kara straszna za grzechy.
Głos matki tchnie przejęciem, a serce tak silnie uderza jak w piersi twórcy.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.