Wziąłem jej rękę białą i przycisnąłem do ust.
— Adelo, ty jesteś biedne, bardzo biedne dziecko.
Opuściła głowę cicha, pokorna, smutna.
— Adelo, ty jesteś biedne, bardzo biedne dziecko. I powiedz mi, dlaczego tak się dzieje? Wszyscy wiedzą, że tak być nie powinno, że to jest bardzo źle — i dlaczego przekleństwo własne niosą tak cierpliwie, bez skowytu? Mnie ciebie żal... Nie płacz, Adelko, — na to nic nie poradzisz. Widocznie być musi... Ja właśnie myślę bezustannie i nie mogę nic wymyśleć...
— Janek, Janek...
— Słuchaj, Adelciu, — czy nie bywa tak, że siedzisz sama o zmierzchu i nie myślisz o niczem, tylko ci w gardle stanie jakiś ból, jak kość? Dławi cię, i tak ci się zdaje, jakbyś słowa nie mogła powiedzieć, bo cię ta kość w gardle dławi?
— Janek.
— Nie myślisz o niczem, tylko czujesz, że ci źle, źle, strasznie źle. I tak ci czegoś żal i tak za czemś tęsknisz i tak sobą pogardzasz, i tak ci wszystko obojętne, i tak kogoś nienawidzisz, i tak coś kochasz, i czegoś oczekujesz i lękasz się, i czujesz, że powinno być inaczej, żeś ty nie winna, że już nie możesz dłużej?...
— Janek.
— Czyś ty czytała Asnyka? Nie wstydź
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.