— A grzeje, grzeje... Oj! filut z pana. Wiem ja coś o tem. No, chodźmy na cygarko.
I on rozumie młodych.
Pan doktór:
— Cóż, kolego, jako syn marnotrawny, powracacie na łono medycyny?
— Być może.
— Nie — może, a musi i powinno.
— Chyba na brak lekarzy pan doktór nie ma powodu się żalić.
(Myśli sobie: poczekaj smarkaczu, dam ja ci za to).
— Ha, powołanych dużo, ale wybranych mało. Ale po zapale, z jakim, mimo protestów ojca, wziął się kolega do naszej biednej medycyny, — należałoby się spodziewać, że nasza biedna medycyna zyska w koledze, jeśli nie fundament, to choć filar.
(I pojednawczo).
— Nie macie pojęcia, co tu teraz chorób. Bronchitis, pneumonja, tyfus. Aż strach pomyśleć... Tak. Poezja i medycyna nie dadzą się połączyć żadną miarą. Tu trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Niema czasu na marzenia. Zobaczycie sami: niewdzięczny zawód.
(Wwąchuje się w dym cygara, — cynicznie wytworny).