przeżywiczny powiew szeroki — nie z otwartych okien buduaru, — ale tam, — tam, — no wiecie?
Biedna duszo, — dwakroć i trzykroć biedna, — o biedna taflo matowa w wilgnej mgle, — choć ojciec się gniewa, a matka twierdzi, że czas ci wyjść za mąż, a lekarz żelazo ci zapisuje, a ciotki kiwają głowami, — ty masz słuszność, — ty jedna.
Zbyt głośno brzmi ta pieśń, by młody słuch oszukać ciebie miał. Zbyt silny powiew rzeźki, by młode nozdrza nie podchwyciły go choć raz, — jeden, jedyny raz. — Zbyt strzelisty wznosi się słup światła, by go przez mgłę nie dojrzał młody wzrok...
— Ja nie chcę, mamo, ani dywanów, ani albumów z pocztówkami, ani batystowych chusteczek do nosa, ani pralinowych torcików. — Ja nie wiem, czego chcę, ale wiem, czego nie chcę.
— To nic dziecko moje. Jutro przyjdzie doktór...
— Ja nie chcę doktora.
— Ależ on nie doktór, to nasz przyjaciel serdeczny. On ciebie leczył, gdyś chorowała na ząbki.
— Na ząbki mówisz? Powiedz mi, czy ja bardzo wtedy chorowałam?
— O, bardzo ciężko... Czemu płaczesz?... Nie — nie chorowałaś wcale... Czemu ty płaczesz?...
— Dlaczego ja wtedy nie umarłam?
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.