dzie, — co nie jest mgłą ni pleśnią, — co lekkie skrzydła ma — i biel łabędzią, — i dzwoni, — coraz głośniej, i rozgłośniej i donośniej, — jak srebrny dzwonek, — jak spiżowy dzwon, jak sto tysięcy dzwonów, których dźwięk i huk — przez mgłę zgniłą leci ku taflom matowym, drzemiącym. — W pieśni, świetle, dzwonów grzmocie — jest życie...
— Mamo.
— Co, dziecko moje?
— Ty jesteś obca kobieta.
— Dla kogo?
— Dla mnie. Ty jesteś dozorcą moim: jakże ja mam ciebie kochać?
— Masz słuszność, dziecko moje: ja jestem dozorcą, i ty mnie nie kochaj.
— Ja nikogo, nikogo nie kocham.
— Masz słuszność, dziecko moje: nie kochaj nikogo, tylko myśl o sobie.
— A ty, mamo, także nie kochasz nikogo?
— Nikogo, prócz ciebie.
— Ty mnie pilnujesz, ale nie kochasz, — o nie!...
— Nie płacz, bo mi się serce kraje.
— Ty mamo, masz serce?... Powiedz mi, co ty masz w tem sercu?
— Ciebie.
— I nikogo i nic więcej?... Teraz już rozumiem.
— Co rozumiesz?
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.