Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak go bardzo rozgniewam, mówi:
— Mam cie... ty laniu.
I odchodzi na chwilę.
Gdyby kto ze starszych usłyszał, danoby mu w skórę, że się tak spoufalił; to też się zawsze ogląda, czy kogo niema.
Złażą się do mnie „bachorzyska z całego domu, jak do chederu“ (Wilczkowa). Opowiadam im bajki, częstuję karmelkami, wycinam z papieru różne wspaniałości. Gospodyni niezbyt zachwycona, bo śmiecą i „wszy znoszą“. Żal mi dzieciaków: tak mało poezji w ich dzieciństwie, życie ich tak mroźne, twarde, jak bryła lodu.
Opowiadają o dziadku, który im na gwiazdkę przynosi prezenty. Jest tu zwyczaj, że ktoś z rodziny przebiera się za świętego Mikołaja i przynosi dary.
Jadzia okropnie się „zabojała“ i obiecała dziadkowi nie kłaść palca do nosa. Trzeba się dowiedzieć i pokupować malcom upominki. Toć jestem bajecznie bogaty.
Nie wiem, skąd dowiedzieli się, że „uczyłem się na doktora“. Gdybym chciał leczyć, miałbym poważną praktykę.
Dusza mi się rozkurcza, jak mówi Amiel.
(Prz. późn.: Amiel: Jesteśmy zanadto skłopotani, zanadto przeciążeni, zajęci i czynni! Za wiele czytamy! Trzeba poza brzeg swej łodzi wyrzucić cały bagaż kłopotów, zajęć i pedan-