Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

Grudzień. Godzina piąta po południu.
U sufitu pali się lampa błyskawiczna.
Gwar. Jedni dobijają targu, drudzy spierają się, wychodzą i wchodzą, — wszyscy pijani lub podchmieleni. Zaduch porozlewanej wódki, mdły, słodki odór piwa — miesza się z obłokami kopiejkowych cygar i papierosów. Jedni siedzą przy stolikach, drudzy stoją na środku izby. Gwar. Zrzadka świśnie krótki śmiech drwiący, nie wesoły, i skona.
Wilgoć spływa po ścianach i opada brudnemi kroplami z sufitu. Podłoga pokryta grubą warstwą błota i naniesionego butami topniejącego śniegu.
Powietrze ciepłe, gęste, jakby lepkie.
W kącie izby siedzi nas czterech przy stoliku.
Tomek rozpiął kapotę, rozsunęła mu się czarna koszula, z pod której wygląda pierś szeroka, włochata, z dwiema bliznami od noża.
Ręce włożył w kieszenie, rozparł się na krześle i opowiadał o sobie.
Ojciec Tomka był pijakiem.
— Ale pijak pijakowi nie równy.
Jeden przepija część zarobku, drugi — cały zarobek. Jeden pija codziennie, drugi tylko w święta. Jeden pije za pieniądze, drugi zafantuje się do koszuli. Jeden walczy ze swym nałogiem, drugi uważa kieliszek za jedyną rozrywkę człowieka ciężkiej pracy.