Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

wu na parkan. Ledwo my wskoczyli do ogrodu — parkan był niewysoki, — a on już Staśka trzyma. Stał przyczajony ścierwo. Ja jego ztyłu w plecy, ale co taki rak ma za siłę; złapał mnie za rękę, oni wszyscy, szczeniaki, uciekli, i Stasiek także. Ani mi nie pogroził, ani uderzył — nic, nawet nie trzymał mocno, tylko leciutko. „Chodź powiada, dam ci jabłka za to, że mnie chciałeś bić“. Poszliśmy głęboko w ogród, gdzie miał swój niby dom. Jak zamknął drzwi na klucz, tak ja już więcej nie oddychałem. Potem znowu okno zamknął. Kazał mi usiąść na stołku, bo się — powiada — zmęczyłem, jakem przez parkan przełaził, a on tymczasem poszuka jabłek. I zaczął zdejmować ze stołu, co tam leżały nasiona różne, i układał na ziemi. A wszystko, drań, tak powoli, że mu tylko na ręce patrzałem.
Tomek drgnął.
— Potem wyjął z kąta wicie i zaczął wybierać co grubsze. Potem moczył w wiadrze każdą osobno i probował w powietrzu, aż świszczało. Potem zaczął mnie sam powoli rozbierać, aż do naga. A ja nic: ani drgnę. Potem wziął mnie na ręce i położył na stole i powiada: „Leż sobie teraz spokojnie; a wygodnie ci“? — I zaczął lać. Wcale nie trzymał, tylko lał. Jak tu krew, to on dalej bije, ale powoli. Posiekał mi skórę na karku, na nogach; a potem przekręcił i bił w brzuch i w pier-