werynowie — targował się, — kłócił — dwa dni stracił na bieganinie, a sam ma przecież roboty co niemiara. — Worek do połowy będzie wypchany wiórami, żeby suciej wyglądał. — Aż z Tarczyńskiej ulicy przydźwigał kożuch, żeby nie poznali. — Maska ma długą siwą brodę. — Wszystko w największej tajemnicy, — nawet przed żoną. Opowiedział mi wiele tajemnic rodzinnych, abym tem większe wzbudził zaciekawienie i podziw.
Cieszę się jak dziecko — wraz z nim...
Jest tu na podwórzu sześcioletni „rudziak“ — matka jego żyje na wiarę z mularzem. Katują go oboje. Matce się zdaje, że to przez niego chłop nie chce się z nią żenić.
Wczoraj zajrzał do izby nieśmiało, gdym dzieciakom opowiadał „Kota w butach“.
Ot, siedzę na kufrze lub na łóżku, a ośmioro drobiazgu obok mnie, na kolanach, na stołku, na ziemi. I słuchają. A potem w domu opowiadają. Rodzic też słucha, a potem mówi niecierpliwie:
— E, musi, to jakoś inaczej pan Jan opowiadał. Bo tak jak ty mówisz, to nic nie można wyrozumieć.
Rudziak zajrzał do izby: musiało dobiedz do niego echo zmierzchowych bajek.
— A ty tu po co? — ofuknęła go Grosikowa, — na przeglądy cię matka wysłała?
Uciekł.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.