Drobny pozornie epizod pchnął myśl moją na nieznaną uprzednio drogę, która doprowadzi mnie do poznania prawdy. Czuję, że skupiają się we mnie nieznane siły, które strzelą światłem — i światło przyświecać mi będzie do ostatniego oddechu życia. Czuję, że blizkim jestem wydobycia z otchłani duszy mojej celu, z którego wykrzesam szczęście.
Przez godzinę byłem świętym.
Nie było we mnie żadnej namiętności, żadnego żądania, — tylko myśl smutna, smutek rzewny, rzewność błogosławiąca światu, — wszystkiemu, co żyje, i cierpi, i błądzi.
Wrażenia, doznane owej czystej godziny wigilijnej, nie dadzą się porównać z żadnemi z przeżytych uprzednio.
Idę, — święty Mikołaj, — w masce starczej, z białemi włosami, długą do pasa śnieżną brodą, z kijem pątniczym w ręce, — przepasany powrozem, — z workiem przysmaków i świecidełek dla smutnej dziatwy, idę od izby do izby, niosąc ździwienie, bojaźń i radość, — i cały szereg jednakich a mimo to różnych obrazów przesuwa się przed memi oczami.
Idę od izby do izby — i widzę drobne pyły wieczności, mrowie ludzkie, rozwiane na idącym w dal nieskończoną gościńcu życia; widzę na potwornie wielkiej pajęczynie bytu — ludzi, zawieszonych, jak rosę gęstą, jak łzy, które wypija powietrze; widzę drobne krople olbrzymiej
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.