cej przeszłości, — by być ogniwem, przez które płyną siły i grzechy i dobro — w ciemń tajemnego jutra. — Co zwycięży?
Każdy przyniósł na świat zasób nieznanych, dziedzicznych władz duchowych, i moc wzrostu, i pragnienie życia własnego, i w dzieciach i we wnukach, i tęsknotę do ideału, i tajemnicę celu swego istnienia.
Każdy ma swój własny, wszystkim obcy, świat ducha, którego nikt nie zna, bo znać nie może, — którego sam nie zna, bo znać nie może.
Idę od izby do izby, a myśli pochyliły mi czoło, a smutek grzbiet przegiął do ziemi.
I każdy z was ma swoje własne bóle — i pragnienie współczucia, bo słaby — i opieki, bo słaby — i nie znajduje — i kurczy się w sobie — i nienawidzieć poczyna.
I każdy ma dążenia i nadzieje.
I każdy ma jedną własną chwilę śmierci, dla której żyje — kiedy on jeden umrze, a nikt inny, — i nie pamięta o tem, nie chce pamiętać.
Idę od izby do izby.
Twarze, spalone żarem, pokreślone troskami, ciała pochylone wczesną i ciężką pracą, dłonie wyrobione, twarde, oczy znużone, zamglone wódką — a obok dzieci z pytaniem–przeczuciem w przeczystym wzroku.
Siedzą starzy i młodzi przy wspólnych stołach, — razem, — blizcy, — z wspólnej misy jedzą,
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.