— jednem dyszą powietrzem, — ręce się ich dotykają, — wzrokiem się obejmują. — Życie tchnie, wionie lekko — rozproszy.
Ułożą się nowe konstelacje pyłów, — znacie kalejdoskop?
Siedzą starzy, młodzi i dzieci, ale już inni, już nowi. — Znów życie wionie, — innego braknie, inny w świat pójdzie, inni przybędą.
Życie znów zakołysze falą — w nowe desenie połączą się żywi, — tych ziemia weźmie, — tych łona matek poczną — i fala nie zginie — fala istnieć będzie.
Płynie pieśń–kolęda. Harmonja w dali niby się cieszy, a płacze.
Idę od izby do izby krokiem wolnym, cichym.
A w sieci życia tyle dróg, i ludzie rozchodzą się i schodzą — i niby własnowolnie, — niby za nieznanym rozkazem — snują się — szukają — rozchodzą i schodzą, — a wszystkie drogi ciągną w głąb, w lejek matni, gdzie coraz ciaśniej, — a w głębi, w końcu, w dali, w mgle — widnieje krzyż — mogiła.
I widzę winy, nie widzę winowajców, i widzę krzywdzicieli, i widzę zbrodnie, ale zbrodniarzy nie widzę.
Idę ze łzą w sercu i Bogiem na ustach.
Tulę do piersi maleństwo. Drży.
— Nie bój się dziadka. Dziadek nic złego
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.