Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

groszy. Zaczyna się szukanie. Sklepiczarz mówi, że kajety są tu, a żona mówi, że tam. On krzyczy na nią, a ona na niego, — wylewają sobie na głowy balon z naftą, sypie im się na nosy mąka, karmelki wpadają do słoja z kwaszonemi ogórkami. — Nie wiedzą, co mają, czego im brak, co trzeba dokupić, — nic nie wiedzą.
A ludzie, naród, — muszą przecież wiedzieć, jakie mają wyrazy, co im potrzebne, czego trzeba pożyczyć, albo można już oddać, — żeby każdy mógł swoim językiem myśleć i mówić.
Im coś jest ważniejsze dla nas, w tem większym porządku i poszanowaniu to trzymamy. Im coś jest droższe, tem pilniej strzeżemy. — Widzieliście, jaki porządek jest w aptekach: każde lekarstwo w osobnym słoiku z napisem.
To samo postanowili zrobić ludzie ze swoją mową. Trzeba wszystkie wyrazy podzielić na gatunki, każdy gatunek pomieścić w innej szufladzie i zaopatrzyć w napis. — Jak wam się zdaje: łatwa to, czy trudna praca? — Strasznie trudna. — Ale ludzie nie boją się żadnej pracy. — Oni wymyślili telefon i telegraf, oni wymyślili maszynę parową i mikroskop, — takie cuda, że jak wam o tem opowiadać będą, to aż oddychać przestaniecie ze ździwienia.
Więc nasamprzód ludzie ustawili tak jakby cały szereg szuflad i zaczęli gatunkować wyrazy. Na jednej stronie napisali: kto? co? rze-