Próbuję czytać — nie rozumiem. Pędraki stukają do drzwi: przyszli na bajki — nie otwieram. „Niema pana Jana“, — mówi jedno. — „Kiedy Wilczki sami szli“ — mówi drugie. — „No niema“. I odchodzą.
Opieram się o okno i patrzę: chłopcy zbili z desek sanki, wtaczają je na dach lodowni i zjeżdżają. Kręci się koło nich „dziewczyna“; odepchnęli raz i drugi, — odeszła.
Z sieni wychodzą rodziny, świątecznie ubrane, — w goście. Mężczyźni, pochyleni, z papierosami w ustach, kobiety z dziećmi na rękach; starsze idą przed niemi.
Rzucam się na łóżko, patrzę długo i nie myślę.
Poco ja tu? Poco ja i tu i gdziekolwiekindziej?...
Tak skrzywdzić, tak strasznie skrzywdzić człowieka, jak mnie skrzywdzono, tak mu odebrać wszystko, tak mu wszystko, wszystko zabrać, jak mnie zabrano?
Nie powinno tak być.
Oto nie posiadam ani jednej prawdy, którąbym chciał głosić, ani jednej wiary, dla której warto żyć. — Wszystko, co było lub być mogło, zjadł sceptycyzm. — Widzę haniebną, wrogą względność wszystkich bez wyjątku dogmatów i teorji, pozostał mi jeden tylko chwiejny i hańbiący ból życia...
Biali, czerwoni i w kratkę... Mają prze-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.