wodników, jak barany pastuchów, — hasła, jak gwizdki fabryczne. — A pastuchami stad są ludzie, którzy wiele czytali i zdobyli dyplomy. — A czy można wierzyć ludziom, którzy wiele czytali i mają dyplomy?
Oto zaszyłem się w gęstwinę życia, aby zapomnieć o sobie. Upijam się po szynkach, jak inni po gabinetach, patrzę na circenses życia, bo mi prawdziwy teatr już dojadł. Błazeństwo, może trochę jaskrawsze, — ale nic więcej.
I nic dziwnego...
Coście mi dali, pytam. Kazaliście mi kochać coś prawdziwie, z czegobyście sami nie drwili? Jakże miałem wierzyć w sprawiedliwego Boga, kiedy wasz salon był krzyczącą niesprawiedliwością? — Stare zabawki, zniszczone, nudne — dla biednych dzieci? — Marzenia jałowe, ssane z moralnych aż do smrodu powiastek i powieści dla młodzieży i starych dzieciuchów? — Dławiące bezsenne noce w czasie egzaminów? Dławiąca nauka z dnia na dzień, z roku na rok, — zapominana, odświeżana i znów zapominana — na zawsze. — Setki kompromisów, by „wyjść na ludzi“. To brudzi, — błoci, tępi na całe życie.
Czy w gruncie rzeczy istnieje jakiś altruizm, czy tylko modna literatura altruizmu? Czy mnie obchodzą przyszłe pokolenia, czy tylko z zajęciem słucham deklamacji, jak na mistycznym koncercie, o tych, którzy się narodzą?
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.