Prosiła mnie przez Kossowskiego, bym razem poszedł do doktora; może się coś więcej rozpytam czy — jak, może jak doktór zobaczy, to więcej uwagę zwróci.
Poszliśmy: Bronek, matka, ja — i ojciec, żeby chłopaka podprowadzić pod górę.
Tak zwany ambulans bezpłatny.
— No! Kto tu z was chory?
Pan doktór się śpieszy.
— Ten chłopak, proszę pana doktora, — mówię pokornie.
— No, a wy wszyscy coo?
— My tylko z nim przyszli, proszę pana doktora, mówię jeszcze pokorniej, a z duszy wysuwają mi się pazury.
— Szkoda, że was tak mało; trzeba było jeszcze z dziesięć osób sprowadzić, — żeby odrazu cały pokój zasmrodzić.
Dusza mi się sprężyła jak do skoku.
— Rozbieraj się... Co mu jest, prędzej gadać!
— Hola, panie doktorze, — zawołałem, posuwając się naprzód, — hola panie z dyplomem!
— Co? — urwał krótko.
Twarz jego przybrała obrzydliwie tępy wyraz.
— Nic, — odparłem spokojnie.
Mówiłem cicho, prawie szeptem, ale bardzo wyraźnie.
— Co mu jest? — pan pyta. — Vitium cordis,
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.