koi; a drugi, to jak zwierz: nic nie da sobie powiedzieć, zaraz się zapieni. — Jeden doktór poklepał go i powiedział: „no, no, to z pana zuch“, a drugi pokiwał głową, a trzeci się uśmiechnął. — A w nocy umarł ten stary, co to cały tydzień jęczał i spać nie dawał.
— I cóż z tego — wzruszył ramionami.
— To z tego, że ja żądam, by lekarz, który decyduje się w naszych warunkach praktykować, był bardzo pokorny, kiedy widzi bezpłatnego pacjenta, bo ten bezpłatny chory w osiemdziesięciu wypadkach na sto jest ofiarą kamienicznika, fabrykanta, kapitalisty. Pan powinien się cieszyć, że masz czterech słuchaczów: wytłomacz, jaki istnieje związek między wilgotną izbą a wadą serca, między wadą serca a kaszlem, — zrób, żeby ci uwierzyli, żeby nie obstawiali chłopca bańkami i nie poili piwem ze szmalcem. I powiedz, że nadejdzie wreszcie czas, kiedy kamienicznik za wilgotną suterynę lub fabrykant za duszny warsztat sądzeni będą, jak nożowcy, godzący na życie cudze — sprawiedliwie, jak na to zasługują. — Zrób, abyś ty, pan z dyplomem, miał u nich większy posłuch, niż owczarz z Miłosny, lub chłopiec od golarza. — A wreszcie...
Machnąłem ręką.
— Bardzo pięknie, — odparł pan z dyplomem, jak mi się zdało zjadliwie. — Mógłbym
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.