Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

kach organizmu społecznego pierwiastki; aspirują szybko każdy powiew chwili, niosą do izb dusznych. — Ta bełtanina grzązka wielkiego miasta, z jej ideałami, mętami, zdenerwowaniem, szukaniem nowych form bytu, przesytem, usypianiem świadomości dnia dzisiejszego — przepływa przez nich.
Nieprzepaleni spiekotą życia, niewyssani przez wyzysk, silni niewiedzieć skąd poczerpniętą siłą, — czynni, cisi, rozpierzchnięci, liczni, — biedni mali pracownicy jutra.

∗             ∗

— Teraz wszędzie żądają nauki; bez nauki do sklepu nie przyjmą, i do terminu niechętnie biorą, — powiada ojciec, i jeśli piśmienny, bierze się rychło do nauczania syna na gazecie, książce do nabożeństwa, kupionym od sąsiada podartym elementarzu — i bije tak długo, aż chłopiec się włoży. — Jeśli zaś sam czytać nie umie, będzie się kręcił, myślał, zabiegał, aż ktoś dzieciakowi litery pokaże.
I płynie tak zwany postęp.

∗             ∗

Spotykam tu dziesięcioletnich nałogowych palaczy; spotkałem dwunastoletniego pijaka-ateusza, który miał kochankę. — Kurjer pisał niedawno, że jedenastoletni chłopiec w obronie katowanej matki zadał ojcu nożem kilka ran.