Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczyna siedzi na kuferku w czerwonej halce, nogę na nogę założyła, twarz ukryła w dłoniach i niby płacze.
— Ja się ciebie pytam, gdzie byłaś — coo?.. Ja się ciebie pytam, gdzieś ty flądro nocowała?.. Już ty się nie bój: ja z ciebie wyznanie wytrzęsę.
Stoi nad dziewczyną groźny, ogromny, czerwony z gniewu, w czapce dorożkarskiej z numerem na głowie.
— Już ja tylko na ciebie kija poszukam, bo pasa dla ciebie za szkoda.
Chłopcy siedzą, jeden na łóżku przy stole, a drugi obok mnie na krześle. I jeszcze jeden chłopak od sąsiadów. — Bośmy lekcję mieli akurat.
Matka koło lampki blaszanej, pochylona nad robotą, przyszywa łatę do spodni.
— A ja ci to mówię i powiadam, że już sobie teraz domu paskudzić nie pozwolę. To darmo. Nie pozwolę sobie domu paskudzić, ty latajcu, tyy. — Dosyć tego dobrego. — Won z domu i już. Won mi z domu na ulicę — na róg — wont!
Pochwycił ją za ramię.
— Niech ojciec puści, — krzyknęła z bólu.
— Ja ciebie puszczę; nago i boso puszczę, koszulę zedrę — ty lafiryndo, tyy! — Ja ci będę żółte buciki za czternaście złotych kupował, żebyś się kawalerom podobała? Oni i tak cie-