— No tak, — bo ja zbój... Bo żona ukradła, a mąż nie chciał, żeby mu się na złodziejskim chlebie popsuła, więc poszedł na karę. A ona sobie od trzynastego lata chłopakami handlowała.
— A ty może myślisz, że jakbym była co dobrego, tobym za znajdę wyszła?
— A ja ci już mówiłem, że jak ja znajda to ja może hrabski syn.
A tak: hrabia ci plackiem siedzi na chamskim pysku, a matka haczykiem ryje po śmietnikach.
— Ty mojej matki nie tykaj.
— A ty znasz swoją matkę, że się tak o nią wystawiasz?
— Znam, czy nie znam, — to moje dzieło, — a ty mi tem w oczy nie parz. A takie ojcowite, jak ty, to ja na każdym rogu za złotówkę dostanę. — Ja głupi siedzę, a ona sobie z łapaczem karnawał odprawia.
— To już milcz!
— A nie: ja na ulicę wyjdę i będę krzyczał.
— Sam sobie wstyd zrobisz, ty chamska duszo.
— A no to zrobię sobie wstyd... Ja wszystko zrobię. Teraz to już wszystko zrobię... Ja się będę użerał, mało sobie rąk nie urobię: a to jadę za wolno, a to za prędko jadę, a to płać karę, a to siedź w areszcie, a to córusi żółte trzewiki kup — a po co? — I jeszcze się dzi-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.