— Nie, ja twojego jedzenia nie ruszę.
Zaczął wciągać kapotę.
— Nie dam ci iść.
— To ja ciebie chyba poproszę, jak nie dasz.
Zerwała z niego palto.
— Ja i z gołą głową potrafię.
— Niech pan zostanie, panie Franciszku, — powiedziałem łagodnie.
— Nie, panie Janie: ja siebie znam. Ja nie jestem taki, jak inni. Ja może znajda, ja może chamski syn, a moja żona i moja córka — hrabina; ale ja swoje wiem. — Ja nie będę rozbijał, jak inni. — Patrz pan, panie Janie: moja ręka urobiona od pracy. Jak jabym ją podniósł na taką gnidę, toby z niej wiórków nie pozbierał. — Już ja wolę sobie trochę wyjść na powietrze.
— A na powietrze: do szynku, ty szpitalny synu, — żeby szczekać na mnie po pijanemu. — Oddawaj pieniądze.
— Pieniądze ci oddać! A no masz, ja mam u ludzi wiarę, chociaż jestem szpitalny syn, a ty dama, — ja bez pieniędzy pójdę, — i ludzie za mnie założą.
— A ja ci mówię, że nie pójdziesz.
— Eee, pójdę.
— Mało na mnie naszczekałeś, teraz chcesz dziewczynę oszczekać. — Nie pójdziesz.
— Eee, chyba pójdę.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.