Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Tomasz prawa zna i nie pierwsze dziecko podaje: wsunął skromnego półrubla.
— Niech nam pan nie utrudnia, — powiada.
Pisarz mruknął niechętnie pod nosem.
— Trzeba napisać, że ojciec był nieobecny. A dzieciak ślubny?
— Myślę, że ślubny.
— To się spieszcie... Do kasy z tą kartką.
Znów kartka... i już przed Oblicze Pana nad Pany.
Półcień. Cisza. Chłód. Ksiądz siedzi na uboczu i czyta. Czekamy: ich nieślubne — i nasze ślubne. — Spojrzał na zegarek, wziął gruby modlitewnik, — podają mu stułę.
Wśród ciszy ponurej rozlega się znużony, senny głos modlitwy.
— Czego żądasz od kościoła?
— Wiary, — odpowiada szmer.
— Wiara coć dawa?
— Żywot wieczny.
Przewraca grube karty książki, tchnie w twarz uśpionego niemowlęcia i czyni nad niem znak krzyża dwukrotny. — Pomarszczoną rękę nad niem wznosi i sól do ust jego wkłada. Maleństwo otwiera ździwione oczy i ssać poczyna.
Zbliżamy się do ołtarza... — Czy niemowlę wierzy? Tak, wierzy.
— Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna...
Dziecko płacze: będzie się chowało.