Podają świece. — Znów szept niezrozumiały.
Dziadek wyciąga rękę po napiwek. — Wychodzimy: tamci, z nieślubnem, usuwają się we drzwiach z drogi; my wychodzimy pierwsi.
Matka czeka nas w domu; chrzestna oddaje dziecko:
— Wzięłam żydówkę, nic dobrego, oddaję wam chrześcijankę.
— Dziękuję.
Uściski, życzenia. — Stół zastawiony.
— Daj nam Boże.
— Najlepszego. — Chaim. — Siulim.
Pijemy po jednym, drugim, — czwartym.
— Jak Zochę chrzcili, a ksiądz się nad nią pochylił, to go mało za nos nie złapała. — A u ruskich większa jest ceremonja przy chrzcie. — A lepiej jest przyjść późno, bo nie taki tłok; a ksiądz poustawia cały rząd i myli się w imionach.
Grosik wcześniej wrócił z miasta; Wilczek przybrał się w odświętną tabaczkową kapotę; oboje Tomaszowie, pralniczka z mężem i córką, Maj z żoną, Tarczewski z żoną i siostrą i jeszcze parę innych osób, — tylko kawalerów mało. — Wikcia i Mania powinny już były wrócić z magazynu; ale pewnie robota wypadła, i pani zatrzymała je po fajrancie.
Adama nie widać.
— Możebyś skoczył po niego?
— Nie potrzeba: jak obiecał, to przyjdzie.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.