do kłótni; dopiero po balu pójdą plotki albo i co gorszego.
Izba powleka się obłokami dymu i parą gorących oddechów. — Otworzyli okno, ale wiatr ze śniegiem wpadł ze dwora i jedną lampkę zagasił, a w drugiej tak zakołysał płomieniem, że kopeć poleciał pod sufit. — Śmieje się Grosik, że pocałował w ciemności kogoś, ale kogo — nie powie. Żonę ma zazdrosną, to ją lubi przy tej okazji podrażnić.
— Chodź pan, panie Janie, na kieliszek.
— Przestań chlać, bo do kolacji zbraknie, — upomina go żona.
— Jak zbraknie, to dam pięć rubli, i musi się znaleźć... Choćby wszystkie monopole na świecie były zamknięte... No chodź, Janek — niech cię choroba. — Oj, byłem ja cięty na pana, ale teraz to ani ja zazdrosny ani nic: nie mydło, to się i nie wymydli... Bo ja to taki: jak przyjaciel, to przyjaciel: wsio popołam... No daj pyska.
Zatoczył się, pocałował, wziął pod rękę i ciągnie na dół.
— O, są kozy. Jazda, panie Janie: ja jedną, a pan drugą.
Weszły dziewczęta: Wikcia ma buzię uśmiechniętą i śnieg topniejący we włosach. Wyrwała się i pobiegła przebrać do sąsiadów. Mańkę zagarnął Grosik i rzucił w wir tańca.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.