— Jak się ten Grosik upije, to niema z nim żadnej zabawy; ale nahałasuje się, zmęczy prędko i zaśnie.
Harmonja dusi się w spiekocie, zawodzi, jęczy.
Z szyb, ścian — spływają wielkie brudne krople. Twarze giną w dymie.
Dziarski zamaszysty oberek w ciasnej i dusznej izbie kurczy się, kondensuje, by z tem większą siłą kipieć w małej przestrzeni; małe kółka stają się tem zawrotniejsze. — Hu, ha! — brzmią szerokie, nieszczere, zdławione okrzyki.
Porywa mnie ów pijany szał mięśni, aż wylękłe myśli, jak stado spłoszonych gołębi, rozbiegają się i tłuką o czaszkę.
— Ej, starzy, — bo się rozsypiecie.
Oni nie zważają, — bawią się, cieszą, — karnawał. Oberek zwija się i rozkurcza, drwi i pobudza — i pcha ten tłum stłoczony spoconych ciał, — pcha, miesza, kotłuje.
Z sufitu spadają gęste krople na wilgotne deski nierównej podłogi. Dzieci zasiadły na kominie, podkurczyły pod siebie nogi i patrzą w mgłę.
A zdala dobiegają odgłosy gdzieś drugiej i trzeciej zabawy...
— Wikciu, my teraz...
Opiera rękę na mojem ramieniu.
Grosik prze, depcze, roztrąca. Wilczek przytupuje, kręcąc się, jak skrzydło wiatraka, woko-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/319
Ta strona została uwierzytelniona.