— A ten narzeczony starej nie czepia się uż?
— A co mnie to może obchodzić? — Chodźmy na dół.
Głodna, cicha pracownica...
Pierwsza grupa zasiada do stołu. Na górze tańczą.
Wchodzi Adam. — Średniego wzrostu, krępy, łysawy, z bródką w klin, — ma wyraz twarzy ostry, stanowczy, prawie niemiły, — Dziwnie odbija jego blada, poważna twarz pośród czerwonych, zaognionych twarzy biesiadników.
— Dlaczego tak późno?
— Zaczytałem się, odpowiada.
Usiadł obok mnie.
— Pan Jan, nieprawda?
— Ten sam.
— Czytał pan „Faraona“ Prusa?
— Czytałem.
— I cóż? Ani się stary spodziewa, że napisał wielką satyrę na burżuazyjno-biurokratyczny ustrój dzisiejszych czasów. Widzi pan, co to jest talent, co to jest intuicja: on pomimo woli pcha tam, gdzie należy.
Doznałem wrażenia, jakgdyby między moim pocałunkiem a jego mową istniał jakiś związek.
Pragnąłem, aby mówił dalej: może mi to pozwoli rozwikłać splątane nici.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/321
Ta strona została uwierzytelniona.