W mieszkaniu naszem nocują tylko: Wilczkowa, Grosikowa, mały Stasiek, który do końca dotrzymał, niemowlę w kołysce i ja.
Leżę z otwartemi oczami. Za oknem wicher wyje i głosi straszne prawdy, ałe ja ich nie potrafię zrozumieć. Zmora tłoczy mi piersi: pianę ma na ustach i w oczach, ale ja się jej nie boję. Czasem uchwycę myśl jakąś w locie, ale mi się wnet wyrywa bez trudu i ucieka. Znużony jestem aż do bólu.
Oto niema we mnie ani siły czynu, ani siły chcenia, — oto jestem piłką, którą życie podrzuca, uderza nią o ścianę i chwyta dla zabawy, — oto jestem czółenkiem z wydartego z kajetu papieru, które chłopiec puścił na rynsztok i popycha patykiem, a lekki podmuch wiatru lub ciężar kamyka zatopi w wodzie ściekowej. Niema we mnie ani w życiu mojem żadnego dziejowego sensu, — istnienie moje z niczem się nie wiąże — odosobnione jakieś i boleśnie żartobliwe, — bańka z mydła, — balonik na nitce, — pozłota wyschłego orzecha z choinki, — nic, które myśli, rozumie całą swą bezwartość — i cierpi...
Nagle Wikcia płakać zaczyna przez sen. Ciężko chwyta powietrze. Budzi się i szlocha wgłos.
— A tobie co? — pyta sennie matka.
— Śniło mi się...
— O wa, śniło się. Warjatka.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/323
Ta strona została uwierzytelniona.