nie zapóźnić fabryki?... Dlaczego w moich notatkach prawie o niej nie wspominałem?... Dlaczego to się wszystko tak ułożyło zupełnie niezależnie od mojej woli?... Dlaczego jej się przyśniła ta suknia?... Dlaczego ja muszę być papierowem czółnem?...
— Nie płacz... nie płacz... nie płacz...
Tak mi się coś piętrzy i zapada w czaszce z głuchym łoskotem, — słyszę wyraźnie jakieś gniewne pomruki, — szmer, — kołysanie się.
Gładzę jej włosy ruchem wahadłowym, — oparła twarz o poduszkę, siedzi skurczona na stołeczku i płacze. — Ogarnęło mnie zabójcze lenistwo myśli...
Utkwiłem wzrok pod okno: tam z pod okna patrzało na nas dwoje oczu. Dziewięcioletni Stasiek nie spał, — czuwał, — patrzał na nas. — Dlaczego tak się stało, — dlaczego ten malec nie usnął znużony, — dlaczego się tak dziwnie złożyło? — On pewnie tak patrzał wiele razy, ale i dziś chciał widzieć, co będzie.
Rozróżniam teraz drobną jego postać, uniesioną nad posłaniem na ziemi.
— Połóż się Wikciu, bo ci zimno tak siedzieć, — podłoga zimna, a ty jesteś boso i w spódniczce.
Spojrzała na mnie bez łez.
— Idź, Wikciu, i zapomnij o tem, co ci się śniło.
Wstała powoli i poszła.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/325
Ta strona została uwierzytelniona.