Przed tygodniem biegał jeszcze pięcioletni Józik i brał w skórę od ojca.
Felczer powiedział, że wrzód na kiszce i był ze sześć razy. Doktór spojrzał tylko na dzieciaka, powiedział, że dobrzeby było do szpitala, albo jak.
Chrzestny kupił trumienkę.
Ubrali Józika w białą sukienkę, w rączki włożyli obrazek, — nakryli stół obrusem, — dopożyczyli od sąsiadów kwiatów i lichtarzy, — ustroili doniczkami i światłem.
Drzwi otwarte. Ludzi chmara: a najwięcej, to kobiet i dzieciaków z całego domu. Młodsze patrzą ze zdziwieniem, inne boczą się z lękiem, starsze przeżegnają się, albo przyklękną.
Nic to: garbarzowa, tylko patrzeć, znów się rozsypie, i znów będzie troje, jak było.
Dziw, że im wszystkie nie pomrą, bo skąpi są i przykrzą sobie dzieci, a takim Pan Jezus nie błogosławi. — Skąpi tacy, że aż wstyd: jak poproszą gości, to do wódki trzy tyle wody doleją, wygotują pieprzu i gwoździków i doprawią, żeby piekła. — Jak masz prosić, to proś, a nie chcesz prosić, to nie proś, ale gościa cyganić, — to fe!
I dziś zaprosić niby to mieli, ale się wykręcili. Bo awantura była, że majster zranił chłopaka nożem w rękę za to, że wziął chleb bez sprosu.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.