światłem się kołyszą, plują czerwonemi, ostremi językami w górę, liżą żelazne obręcze, — to w cieniu konają.
Rozwaliły wiedźmy torfu sążeń, prasowanych cegieł brunatnych naznosiły, — zbudowały ni to stos, ni ołtarz, ni kołyskę, — i czekają, patrzą w dal...
Akuszerka w białym fartuchu chodzi cicho na palcach. — Chora oczy przymknęła, a przed powiekami iskry z nocnej lampki cieniami się snują. — A dziecina usteczkami porusza pracowicie, — na pokarm czeka, a płuca chciwie piją powietrze. — Tak, — niemowlę chce żyć...
Huuu. Szu — huuu...
W bok odskoczyła odtrącona chmura. — Załopotały czarne skrzydła ptaków nocnych. — Ustawiły się wiedźmy w dwa sznury, pochyliły poczochrane łby, a z piersi zawyły radośnie.
Piorun nakreślił trzy ostre kąty na chmurach, padł skośnie na ziemię, wężem czołgał się, — skoczył — i naraz wszystkie beczki smolne pożarem ogarnął. I jasność była, ale tylko na chwilę, — i znów dawny półcień.
Mać wiedźmia dziecię ludzkie niesie, — na kołysce torfowej je złożyła.
Ręce brunatne obnażyła po łokcie. — Inne wieńcem ją złowrogim obstąpiły, — patrzą — milczą, — czekają; piana w kątach ust, — kołtuny na łbach, — trucizna w oddechu...
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/340
Ta strona została uwierzytelniona.