— I ktoś mu żartem włożył w usta ogarek cygara.
— Eeech.
— I leżał na stole biały, zimny, twardy i obojętny trup nagi młodego mężczyzny z ogarkiem cygara w sinych wargach.
— I co?
— Patrzyłem na niego długo, długo, długo.
— Długo.
— Na piersi nieruchomej, stężałej, — na bohaterskiej piersi leżał niedbale krzyż. Trup był z więzienia przysłany.
— Z więzienia. Nnno...
Pełznie śmierć, zagląda im w oczy. Witają ją beznadziejnem przerażeniem.
— I co?
— I spełniłem prośbę trupa: pocałowałem go w czoło.
— A prosił?
— Ooo, prosił. Ja wtedy długo, długo, długo na niego patrzałem.
Chcę zawołać, ale nie mogę; wyrazy dławią, bo są twarde i mają ostre brzegi. — Oni milczą. — Milcząc, piją i palą... palą.
Śmierć zasiadła im między powiekami.
— Oni wtedy byli źli na ciebie. Ale ty, Janek, dobry chłop. Bo była bryndza... Niech cię cholera zdusi. Na, chlej.
Piję. — Milczą.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/347
Ta strona została uwierzytelniona.