— Pójdziemy do Komety?... Chodźcie: przepijem do niego.
W szynkownianem powietrzu wytworzyły się drgnienia, których się ulękli i pragną uciec.
— Te, Fater. Dla każdego po czterdziestce w kieszeń — i płacić.
Każdy bierze flaszkę w kieszeń. Jest nas siedmiu. Pusto na ulicy. Mury dziwnych domów liczą nasze kroki...
Ciemne, wązkie, skrzypiące, straszne gdzieś w dół schody; nizki, czarny, długi korytarz — drzwi.
Zapalają cienki stoczek. — Na łóżku kobieta i chory.
— Eej, Kometa.
— To wy?
— A no: żyjesz jeszcze?
— Aaa. Chyba do szpitala: niech dorzną.
— My tu wypić z tobą. Masz zdychać, to na ostatni raz.
— Ciasno: chyba do Pajęczyny.
— A zwleczesz się?
— Co niema się zwlec, — pomożemy.
— To chodźcie...
Izba za podwórzem — kwadratem, czarnemi schodami na dół i w górę, — jak we śnie.
Cztery łóżka. Jedni śpią, drudzy głowy unoszą.
— Jest Pajęczyna?
— A ja.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/348
Ta strona została uwierzytelniona.