— Patrzaj, kto z nami?
— Kometa? — A ja się już na serek szykowałem.
— Gospodarze, — kto pije, mordy z pod pierzyny.
Głowy senne podnoszą się. — Butelka pierwsza przechodzi od łóżka do łóżka. Potem druga.
— Wiesz: Gabryś ujął... Ruda już się tuknęła i lepiej... A Leszcz także cwany.
— Bo noo?
— Bednarz czekał, aż mu wyszykują. — Koza odeszła od Kaliny: poczeka, jak ja mu nastręczę. — A Brodaty lujów ściąga, ale się narwie.
— To ręka?
— A no: ręka.
— Pamiętaj.
— No.., no...
Silne to, — gnie, zmusza i nie pozwala przeczyć. Lata nawarstwiały moc czarną, bezwzględną i mściwą. — Tu bezkarnie zaglądać nie można.
Butelka od ust do ust. Pustą w kąt ciska i w nową uderza dłonią, żeby korek wyskoczył.
— Macie i wy, chrabąszcze.
— Nie dawać im.
— Niech piją: nic!
Krzyk rozpycha gardło, rani tchawicę, — wydziera się w tę noc.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/349
Ta strona została uwierzytelniona.