— Jasiek, chodź do mnie.
Kometa zachłysnął się, rękami przycisnął piersi, zerwał się rozpaczliwym ruchem, — wstał, przechylił naprzód, oparł o poręcz kołyski i żygnął kaszlem suchotniczym, — śmierdzącą ropą, zmieszaną z alkoholem.
— Nie mogę już pić.
— To zdychaj... Chodź, Janek.
— Gdzie?
— Chodź ze mną.
— A Kometa?
— Niech zdycha. Kiedy pić nie może, to niech zdycha... Ty myślisz, Janek... Co będziesz tu z tą hołotą robił?... Ty nie znasz Pajęczyny i Komety: sitwa im się rozlazła... Cholery, psiekrwie... Oni wiedzą... Chodź na zakąskę... Ty także, psiacie... Ooo!
Bełtało się w nim coś, rozpierało, — szykowało.
— Chodź na kwaśną zakąskę... My już razem, co?... Jedna trochę utyka... Ja na dorobku... Ty edukowany będziesz listy galante pisał... Ja głowę mam, tylko to draństwo krew pije... Nic nie wyjdzie... A po wódce dobre kwaśne jabłka... Oni tylko dla siebie wszystko... Wy tak, to i ja tak... Ja jeszcze wyrachuję...
Zagłuszał się, — zmagał.
Zaułek, czarna sień, — kwadrat stęchłego
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.