podwórza. — Uderzył w drzwi. — Haczyk zwewnątrz odskoczył.
— Eee...
Odkręcił knot lampki, płomień z sadzami buchnął w górę.
Zatoczył szerokim ruchem półkole. Wybełkotał:
— To bogactwo moje.
Nora straszna, gdzie musi żyć zbrodnia.
Tknął palcem w powietrze:
— No ta moja, a ta twoja, albo ta moja, a ta twoja... Utyka, ale to nic: zatańcować można.
Patrzę w jego oczy zamglone, szklane, nieprzytomne, zbielałe.
Nieludzką siłą opanowałem krzyk bladego przerażenia... Utkwił klinem stężałym: ani przełknąć, ani wykrztusić.
— Janek... Janek... Janek, ty świnio... Co?... Ja ci mówiłem... Ja ci mówiłem, że kwaśna zakąska... Ja ci psiakrrr... mówiłem.
Siedzą obie na nędznem łóżku nieme i nieruchome... Czarny śnieg sadzy płatami fruwa w powietrzu.
Trzymam go za rękę... Wpijam się pazurami... Tracę moc pogromcy... Zmagamy się wzrokiem.
Tupnął nogą.
— Tyyyyy...
Twarz mu dygotała.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.