— Ty myślisz, że ja drań... Ty... Ja ciebie...
Sięgnął chorym ruchem ku cholewie.
— Ja ci bebechy...
Szarpnął rękę, uderzył w lampkę, — spadła i zgasła.
— Jezus, — usłyszałem szept, — zabije.
Zaszamotało się jakieś ciało i runęło. Upadłem. — Skurczona ręka biła moją rękę o podłogę.
Usłyszałem bose kroki.
W piekle tak jest.
— Gdzie zapałki? — pytał głos dziecinny.
— Zaraz.
Ciało biło się, podrzucane, po podłodze.
— Niech pan wstanie.
Zaświeciły stoczek.
— Niech się pan nie boi: on ma ciężką chorobę... Żeby nie to, to mógł pana dźgnąć... On od wczoraj już brewerjował.
Chory prężył się i rozkurczał, — pluł pianą gęstą. — Szedł od niego zgniły smród.
— Trzeba go rozebrać... Niech pan pomoże... Bo to nasz stryj.
Koszula jej się rozwarła: zobaczyłem pierś dziecka, pełną sińców. Starsza mogła mieć lat trzynaście; utykała: gruźlicze zapalenie stawu biodrowego.
Gdybym ujrzał w lustrze własną twarz, tobym się przeraził... One nie jego, ale mnie się bały.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/352
Ta strona została uwierzytelniona.