szwaczki, albo chorują na choroby weneryczne i podczas pauzy obiadowej biegną do lekarza.
I ludzi, którzy wiodą taki lub podobny byt, zwany ironicznie życiem, istnieją miljony.
(W tramwaju widziałem konduktora, który mi dawał „książeczki“ od biletów, gdym był we wstępnej klasie. Dwadzieścia lat jest konduktorem tramwajowym. To przecież straszne!).
A pan pryncypał?
Ba, jego synowie kształcą się w domu lub zagranicą, chorują na zmodernizowany bajronizm, a żona — czytuje powieści z „Czytelni dla kobiet“, lub inne. Pan pryncypał chodzi z żoną na koncerty do Filharmonji, na kolacje, do teatrów. To dochód — netto.
Przechodzę koło naszej „firmy“. Szyby błyszczą, gaz się pali, a w oknie: mydła, perfumy, eliksiry, pomady, szczotki do zębów. Na pierwszem miejscu własne wyroby, dalej — składy główne, jeszcze dalej — obce „wydawnictwa“.
To jest handel!...
Byłem w „Tygodniku“ z ohydnie głupią nowelą:
Stary służący z prosektorjum ma syna, który kształci się na fryzjera. Wieczorem młody fryzjer wprawia się w czesanie na trupach. Sadza je na fotelu, nagie, blade i nieruchome, zwilża skłębione włosy, fiksatuaruje i, czesząc, opowiada nowiny z miasta — dowcipy, — zupełnie, jak żywym — żeby się wprawić. Jest nastrój.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.