Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Redaktor przyjmuje przed obiadem. Poco pójdę tam jutro? Acha — sława...
Zastawiłem breloki. A te dumania na temat: vanitas vanitatum — wykwitły na gruncie zamkniętej na cztery spusty kasy ojcowskiej. Ale mniejsza — i to jest natchnienie...
Byłem w cukierni i czytałem pisma. Przyszło mi na myśl, że to wszystko było nasamprzód pisane, potem żmudnie składane po literze przez zecera, potem poprawiane dwa razy, — i to się nazywa naprzód, excelsior — wyżej — ad astra...
Czybym ja, u djabła, więcej miał wiedzieć, niż inni? A może to głupia, niezręcznie robiona poza?
Nudno, aż mdli.
A dalej?
Kilka dni nie będziemy z papą rozmawiali, potem papa strzeli w moją stronę, ja odpowiem. Będzie burza. Ojciec wyjdzie i trzaśnie drzwiami, albo ja trzasnę drzwiami. Wyniosę się na kilka dni do Janka, napiszę wiersz, zacznę powieść — jedno i drugie podrę, i wrócę do domu.
Synku, synku, synku — hop przez kijek!
— Janku, chodź do salonu. Jest Andrzej. Dwa razy się już pytał o ciebie. Tak wygląda, jakbyś go unikał.
— Acha: wygląda. Mam — do salonu? Już idę.
Salon.
Lampa, abażur, pianino, firanki, dywany, me-